Bliscy ofiar katastrofy lotniczej, do której doszło nad wschodnią Ukrainą w lipcu 2014, ciągle czekają na wyjaśnienie jej przyczyn i ukaranie winnych.
- Czasem siadam na krawędzi łóżka, przytulam i wącham ich rzeczy. Trudno mi żyć – mówi Holenderka Silene Fredriksz, matka 23-letniego Bryce’a, który wraz ze swoją dziewczyną zginął w katastrofie. Od dnia tragedii kobieta nie zmieniła niczego w pokoju syna. Bryce i Daisy wsiedli na pokład feralnego samolotu należącego do linii lotniczych Malaysia Airlines, by dolecieć na Bali, gdzie mieli spędzić urlop. Dwie godziny po starcie z maszyny zostały tylko dymiące szczątki – została zestrzelona nad terytorium walk między prorosyjskimi separatystami a ukraińską armią. Śmierć poniosło wówczas około 300 osób.
- Dopiero 10 września mogliśmy zidentyfikować Bryce’a po jego prawej stopie. Była ciężko poparzona. To był okropny widok – wspomina Silene. Podobne cierpienia stały się udziałem innych holenderskich rodzin. Niektórzy na własną rękę zdecydowali się pojechać na miejsce wypadku i zabezpieczyć szczątki swoich bliskich przed dzikimi zwierzętami.
Dochodzenie mające dogłębnie wyjaśnić przyczyny katastrofy wciąż trwa. Czy potwierdzi się, że samolot zestrzeliła rakieta ziemia-powietrze typ Buk, przetransportowana na Ukrainę z rosyjskiego Kurska? Na razie w bezwzględnej walce propagandowej strona rosyjska i ukraińska obciążają się nawzajem. Być może faktyczni sprawcy nigdy nie zostaną pociągnięci do odpowiedzialności karnej. Dla rodzin ofiar to kolejny bolesny cios.
Holandia. Dramat rodzin ofiar feralnego lotu MH17
Reklama
Więcej filmów
Reklama